Malta luty 2013 - Inna Valletta

Wybierając się na Maltę byłem ciekaw co zastanę w Valletcie. O planach przebudowy bramy miejskiej, a może raczej o jej usunięciu, słyszałem już trzy lata temu i prawdę mówiąc jakoś mi się to kompletnie nie widziało. To co zastałem w momencie przyjazdu (prace jeszcze co prawda nie skończone) niestety potwierdziło moje obawy.

Nie podoba mi się i tyle. Wiem, że brama z 1964 roku nie była jakaś piękna, ale chyba przyzwyczaiłem się do niej i trochę mi szkoda było jej wyburzenia. Dodatkowo przebudowywano też pozostałości po operze, niestety też według projektu Pana Piano. Choć mi osobiście o wiele bardziej podobało to co zaproponował kiedyś Richard England: grafika ze strony Malta Independent. Ale cóż do zarówna do nowej bramy jak i przebudowy ruin opery przyjdzie pewnie przywyknąć.

Jednak nie wszystkie zmiany są tragiczne. Czapki z głów dla Arrivy za nowy terminal autobusowy pod murami Valletty. Stary choć malowniczy, i nadal wykorzystywany jako przystanki dla wysiadających, był wg. mnie trochę chaotyczny. Zwykle trzeba było biegać i szukać właściwego stanowiska, w dodatku nie zawsze widząc sens takiego ich ułożenia na placu wokół fontanny. Teraz jest prosto i wygodnie. Całość w jednym rzędzie, z budką informacji przy pierwszym stanowisku.

Wracajmy jednak do wizyty w Valletcie. Ponieważ Grzesiek był pierwszy raz na Malcie nasze zwiedzanie stolicy rozpoczęło się od kilku standardowych atrakcji. Na początek ogrody Upper Barrakka, ulica Republiki i konkatedra św. Jana, dalej w dół pod fort św. Elma, do ruin Kaplicy Kości skąd mieliśmy ruszyć dalej wzdłuż Sacra Infermeria do Siege Bell Memorial.

Oczywiście pewnie byśmy tam doszli gdyby nie okazało się, że naprzeciwko szpitala joannitów znajdują się małe schody prowadzące w dół do Wielkiego Portu. Zeszliśmy więc nimi, by na dole nagle znaleźć się w jakiejś innej Valletcie. Nie dostojnej z kościołami, pałacami i pełnej turystów, ale na kawałku skalistego brzegu pośród masy niewielkich komórek na łodzie. Gdzie na jednej ze skał ktoś wymalował sylwetki statków i okrętów wojennych, a jedyną spotkaną osobą był stojący na brzegu wędkarz. Dwa zupełnie inne światy.

Okazało się też, że schody nie były jedyną drogą, którą można było tu dotrzeć, prowadziła tutaj też wąska ścieżka ciągnąca się wzdłuż murów miasta od strony fortu św. Elma. Ponieważ moja ciekawość wygrała z sumieniem zastanawiającym się czy nie oszczędzać sił Grześka na maraton ruszyliśmy dalej wspomnianą ścieżką. Drogą, która biegła po skałach i metalowych kładkach (tam gdzie wody zatoki wcinały się aż pod samą ścianę murów Valletty) udało nam się dotrzeć, na sam czubek cypla, na którym zbudowano stolicę.

Po krótkiej przerwie, na zdjęcia znajdującego się tam falochronu, ruszyliśmy dalej, tym razem wzdłuż zatoki Marsamxett. Tutaj drobna ścieżka niestety ustąpiła tu miejsca praktycznie regularnej szosie. Ale i tu udało się nam znaleźć widoki, których bym się nie spodziewał zobaczyć w Valletcie. Jak np. wyrzeźbione przez wiatr i wodę skały przypominające żółte klify koło Xlendi na Gozo.

Niestety im było bliżej wjazdu do centrum miasta tym zaczęło pojawiać się więcej zaparkowanych przy drodze samochodów. Minęliśmy jeszcze kolejne komórki i łodzie ułożone wzdłuż niewielkiego kanału by w końcu, wzdłuż basenu do waterpolo i pnącymi się w górę uliczkami, wrócić do Triq ir- Repubblika.

Jak się okazuje po kilkudziesięciu już wizytach w Valletcie i włóczeniu się po różnych jej zakamarkach miasto nadal potrafiło mnie czymś zaskoczyć. :)

Przed powrotem na dworzec autobusowy zajrzeliśmy jeszcze na chwilę do Muzeum archeologicznego sprawdzić czy nie ma jakiegoś łączonego biletu by nie wydawać majątku na zwiedzanie świątyń. I tu spotkała nas kolejna miła niespodzianka "Heritage Malta Multisite Pass" obejmujący wstęp do 22 placówek (muzea, świątynie, katakumby itd. poza Hypogeum) a kosztujący 35 €.

Lotnisko na zdjęciu lotniczym z 1941 roku