Malta luty 2013 – Maraton

Wreszcie 24 lutego, dzień maratonu. Kiedy wstajemy jeszcze na dworze ciemno. Szybkie śniadanie i wychodzimy łapać autobus. Niestety wadą Marsaskali jest to, że do większości miejscowości trzeba jechać z przesiadką.

W Valletcie na dworcu o tej porze dość mało osób, ale co chwila pojawiają się kolejni. W śród nich widać coraz większą liczbę więcej biegaczy. Maraton startuje o 8:00 więc mamy jeszcze trochę czasu, ale czekanie dłuży się i dłuży. Po jakichś 20 minutach autobus wreszcie przyjeżdża.

Wysiadamy w Rabacie, na parkingu przed murami Mdiny już pełno ludzi. Co chwila mijamy grupki różnych narodowości. Gdzieś słychać głos prowadzącego jrozgrzewkę, w której bierze udział kilkadziesiąt osób. Nagle przed oczami miga mi człowiek ubrany w pomarańczową koszulkę z napisem Szakale Bałuty. Do ręki ma przywiązany balon z napisem 3.30. Rozmawiamy chwilę, okazuje się, że też biegnie w maratonie, a jego kolega i dziewczyna w półmaratonie. Jak się dowiaduję to 3.30 z balonu to czas, w którym zamierza dotrzeć na metę, będzie więc biegł trochę szybciej od Grześka.

Coraz więcej ludzi ustawia się już na starcie, więc my też idziemy. Grzesiek ustawia się wśród biegnących ja próbuję się wcisnąć gdzieś z boku, tak by móc zrobić mu zdjęcie gdy będzie mijał linię startu.

Wystartowali! Czekam jeszcze chwilę i ruszam piechotą, drogą w kierunku Attardu. Po drodze spotykam starszego francuza czy holendra (dziś już nie pamiętam), tak koło 60-tki. Jego syn też bierze udział w maratonie. Schodzimy razem do drogi odbijającej w kierunku Ta' Qali zamieniając kilka słów. Skręcamy w kierunku wioski rzemiosła, ja zatrzymuję się koło punktu z wodą on idzie dalej. Zdejmuję plecak, sprawdzam aparat i czekam. Jeszcze chwilę i pojawiają się pierwsi biegnący, grupki i pojedynczy zawodnicy. Po jakimś czasie mija mnie znajomy Łodzianin a później Grzesiek. Jeszcze kilka zdjęć i też idę dalej dalej przy kolejnym punkcie z napojami spotykam poznaną wczoraj Gosię, która jest tu jako wolontariuszka. Chwila prezerwy na rozmowę i do następnego punktu, w którym powinno mi się udać złapać Grześka.

Docieram do granic Attardu, zgodnie z mapką z trasą maratonu, skręcam w lewo i kieruję się do miejsca w którym trasa maratonu prawie się krzyżuje. Dwie drogi oddalone od siebie o kilkanaście metrów najpierw zawodnicy biegną pierwszą prowadzącą na zachód by po zrobieniu pętli pojawić się na drugiej biegnąc na wschód. Tu spotykam dwójkę skautów pokazującym biegnącym drogę. Zastanawiając się czy zdążyłem żeby zobaczyć Grześka wpadam na pomysł. Pytam Skautów czy biegł człowiek z balonikiem. Odpowiedź brzmi: Tak biegł tędy, ale jeszcze nie wracał. :) Mija kilkanaście minut widzę balonik, jakieś kolejne dziesięć i jest Grzesiek.

Z Attardu w stronę Birkirkary po drodze jeszcze odbijam na chwilę w prawo na trasę, którą przebiegają właśnie pół-maratończycy. Kilka zdjęć i ruszam dalej w kierunku centrum Birkirkary. Tu spotyka mnie niesamowita masa drobnych uliczek i skrzyżowań wyjmuję więc telefon i uruchamiam nawigację. :) Kilkanaście minut później moim oczom ukazuje się z daleka szpital Mater Dei, czyli wiem gdzie jestem :). Zmęczony już trochę drogą łapie autobus myśląc sobie, że podjadę z jeden przystanek. Niestety okazuje się, że następny przystanek nie znajduje się on przy drodze przy której go złapałem autobus, ale przy głównym wejściu do szpitala. Jak na złość niema niczego w kierunku Sliemy wracam więc z powrotem na drogę, która szedłem i piechotą dalej w stronę Uniwersytetu. Po przejściu przez kampus odbijam na Gżirę i dalej promenadą w kierunku mety.

Co chwila oglądam się za siebie czy wśród biegnących nie ma czasem Grześka. Jakieś 200 metrów przed metą widzę za sobą balonik. No to w nogi. Zdyszany przeciskam się przez tłum ludzi. Udało się robię zdjęcie w chwili gdy łodzianin mija bramkę mety. Pół godziny później dobiega też Grzesiek zmęczony ale szczęśliwy. Czekam, aż chwilę odpocznie i zrobią mu masaż. W końcu wychodzi. Siedzimy jeszcze chwilę koło mety, gdzie dobiegają już ostatnie osoby po czym przenosimy się do pobliskiej knajpki zjeść coś i się napić.

Ze Sliemy jeszcze chwilę idziemy spacerem w stronę Gżiry, po czym w siadamy w autobus do Pembroke odwiedzić znajomych. Wychodząc od nich już po zmierzchu korzystamy z okazji i zamiast od razu do domu idziemy jeszcze do Paceville na piwo.